środa, 2 stycznia 2013

podsumowanko, na które wszyscy czekali i którego nikt nie przeczyta

Pisanie podsumowań roku jest dla mnie jak odpowiadanie na pojawiające się zawsze bez zapowiedzi pytanie "co słychać?" - głupawe, nieporadne, zdawkowe i częściowo amnezyjne. Coś tam jednak należy powiedzieć odchodzącemu rokowi na odczepnego. Odrzucam klasyczne frazy typu: ani się człowiek nie obejrzał, rok przeleciał czy czas leci jak z bicza strzelił (choć klimat sylwestrowy stwarza idealne warunki do eksploatowania własnych mielizn), na rzecz kilka konkretnych słów komentarza się należy. Moja propozycja  to przeplatanie wątków muzycznych z pozostałymi jako forma kultywowania rdzennej formuły podsumowania ogólnokulturalnego w wymiarze ogólnoludzkim. Uwaga na kryptocytaty, linki i nieoznaczone wypowiedzi niepoważne w generalnej stylizacji na powagę.

2012, którego imienia nie można wymawiać, nie spełnił najbardziej oczekiwanej nadziei w postaci nadejścia końca świata (Nic się nie wydarzyło / Końca świata nie było / Żaden żandarm nie przyszedł i nie walnął mnie w pysk - Cool Kids of Death), ale poza tym DZIAŁO SIĘ, DZIAŁO. 


ARTYSTA / PŁYTA
Statystyk dotyczących muzyki dostarcza niezmiennie mój sponsor strategiczny - lans.fm, który nigdy nie kłamie i jest moim raczej ciężkim narkotykiem (choć czasami ma lagi jakby sam coś brał). 


(ironiczna) chmura artystów


Z notowań rocznych wynika, że:
1. Moim najczęściej słuchanym artystą czyli jednocześnie artystą roku był Chet Faker ze swoją EP "Thinking in textures", co by się częściowo zgadzało. Nic nie jest takie samo od momentu, kiedy odkryłam tego cudownego i jeszcze młodego drwala z Australii. Teledysk do "Terms and conditions" również warty uwagi.




2. Miejsce numer dwa należy do Hot Chip z albumem "In our heads". Choć chłopaków z zespołu znam nie od dziś, płyta potwierdza ich klasę i umiejętności. Jeśli nie macie przy czym biegać albo przy czym płakać, to płaczcie i biegajcie właśnie przy tej płycie, a zachwycajcie się i (w)zdychajcie nad teledyskami. "Night and day" - mój faworyt, serdecznie polecam - Robert Makłowicz.


3. Brązowy medal ląduje w ręce Jimmy'ego Edgara, ale jak dla mnie powinien dostać też złoto i srebro, chociaż czwarta lokata też nie byłaby zła. Nie ukrywam, że go faworyzuję, tak jak faworyzowałam zawsze Junior Boysów, aż ludzie zaczęli mieć ze mnie bekę. Po odsłuchu "Majenta" i koncercie na Tauronie, nie mogę postąpić inaczej. Jimmy fajny jest, kocham strasznie bardzo i już nie mogę doczekać się występu wraz z Machinedrumem na TNM 2013, elo.


Poza podium:
4. Rusko z "Songs" - bez zachwytów i omdleń, ale jednak się zapętlało. Dubstep Rusko to dubstep przez duże DUB.
5. Ango, chociaż na "Serpentine" się zawiodłam z deka i dalej nie wiem, co znaczy tag: ISH
6. Nocow
7. John Talabot z "Fin", nad którym w dalszym ciągu się rozpływam, bo płyta miodzio. Kto nie zna, ten frajer.


8. Gonzales (serduszka za całokształt i za "Solo Piano II" również. Zdiagnozowana długoterminowa podnieta po koncercie - nomen omen najlepszym koncercie Taurona.)
9. Two Inch Punch
10. Junior Boys - raczej pozostałości po "It's all true" z 2011 roku, ale i tak się jaram.



(takiej różnorodności jak moja nigdy nie osiągnięcie)

EVENT
Uczestniczyłam w wielu wydarzeniach, o których zwykli zjadacze chleba nie mają nawet pojęcia i nietrudno się domyśleć, że najbardziej cieszą mnie muzyczne wczasy pod namiotami w Katowicach - najpierw na Off Festivalu, a potem na Tauronie Nowej Muzyce, który to zbiera jak najbardziej uzasadnione zachwyty ze strony zagranicznych jak i polskich festiwalowiczów. Tak jak na Offie trochę czuć już powiew openerowego mainstreamu, nad którym Rojas nie panuje, tak na Tauronie wieje Hameryką i gromadzi on bardziej świadomą i jednocześnie bardziej nakoksowaną widownię. 
Koncertem numer jeden festiwalu jak i całego roku był mój Gonzales grający w Galerii Szyb Wilson w dniu otwierającym, który to przerósł moje najśmielsze oczekiwania zarówno jako showman, wirtuoz fortepianu, raper i nowej klasy DJ. Wyczekiwałam jego występu w Polsce lata świetlne, bałam się, że rozczaruje, zawiedzie, spapra, a jednak dostałam to, co chciałam - nawet z nawiązką (krew, tańce zombie, szlafrok i kapcie). 
Poza tym, jeśli chodzi o Tauron Sauron: tak jak wspominałam wcześniej - niedoceniany przez media Jimmy Edgar, który kręcił naprawdę dobrą wiksę, Saschienne, zwyrol Gaslamp Killer i oczywiście TNGHT - mając na uwadzę, że wszystkie koncerty Taurona były co najmniej dobre i jest to temat do dłuższej debaty.

Inne wydarzenia koncertowe, które zrobiły na mnie duże wrażenie i miały miejsce w Krakowie to:
- Afro Kolektyw 18 marca w Rozrywkach Trzech, bo ziomki byli co najmniej tak pijani jak ja, Afrojax padał przede mną na kolana, a na afterze dostawałam darmowe browary od zespołu,
- Świetliki na otwarciu KotKarola 31 marca - Świetlicki był w wyjątkowo dobrym stanie,
- Marcin Czubala 6 października w Pixelu, choć nie wygląda już tak bardzo jak młody Tomasz Karolak,
- UNSOUND Festival, a właściwie 2 DJ sety w Hotelu Forum, bo na Sashę Grey nie miałam piniondzów; tanie i dobre występy w dobrym i nieznanym miejscu.
- Viadrina 19 października w Prozaku, utwierdzające mnie, że to bardzo zdolni chłopcy są,
- Saschienne 17 listopada w Prozaku, jako reminiscencja po TNM, było dobrze, a co więcej Prozak zakwita na nowo, z czego strasznie się cieszę.

Spoza muzyki, myślę, że warto wymienić o łechcącym moje literackie potrzeby Conrad Festival, z samego założenia genialnym i niesamowicie potrzebnym, a pominąć na przykład moją obronę licencjatu, którą to mam w dupie.

ODKRYCIA
Wieszczę, że o tych artystach będzie głośno wkrótce, bo wszyscy są młodzi, zdolni i wspaniali. Bez zbędnego komentarza:

Flume 
(kumpluje się z Chetem Fakerem!)



Mikołaj Czajkowski
(Miko to mój nowy znajomy, który nie dość, że jest super, młody, zdolny i przystojny, to jeszcze jest Polakiem i niedługo gra w Krakowie. Da się?)


Stubborn Heart
(Pitchfork po nich pojechał, ja bronię rękami i nogami.)


Chad Valley
(Rozpływam się; tu z Grouper)


Bondax
(Są ekstra!)

Two Inch Punch
(Slowstep, lovestep)


Nocow
(Rosyjska miazga - patrz na roczne zestawienie artystów)



KSIĄŻKI
Jeśli chodzi o książki, w przeciwieństwie do muzyki zdecydowanie nie podążam w pełni za wydawnictwami aktualnymi i nie jestem, choć bardzo bym chciała, w stanie przeczytać wszystkich interesujących mnie nowo wydanych pozycji, starając się walczyć z czasem i uzupełniać coraz mniejsze braki w literaturze pięknej i klasykach, których jednak wstyd nie znać. Nie zmienia to jednak faktu, że się znam i w tej kwestii też mam do powiedzenia więcej niż inni.
Z pomocą portalu lubimy czytać stwierdzam, że rok 2012 był zdecydowanie rokiem Thomasa Bernharda. Być może powinnam na wszelki wypadek podkreślić, że należę do tych ludzi, co wielbią tego autora b e z g r a n i c z n i e, do którego nie tyle doń nieustannie wracają, ale praktycznie się z nim nie rozstają, odkrywając na nowo kolejne tytuły, które robią w dalszym ciągu z niczym nieporównywalne wrażenie i fascynują - jak to bywa z największymi narracyjnymi gigantami - bez słów.

Z książkami jest zawsze ten problem, że gdy pisze się o nich, ociera się zazwyczaj o jakieś pensjonarskie, tanie frazy, tak, jeszcze bardziej tanie i pensjonarskie frazy niż te, których używam zazwyczaj, dlatego oszczędzę sobie dalszych komentarzy po poprzednim oratorium, po którym Bernhard prawdopodobnie przewraca się w grobie i najzwyczajniej polecę:
- "Balladyny i romanse" Ignacego Karpowicza, które nieziemsko wciągają i można w nie łatwo wsiąknąć podobnie jak w inne książki tego autora ("Gesty", "Niehalo", po które to sięgnęłam szybko po skończeniu "Balladyn..."),
- Krzysztofa Vargę w całokształcie, który to zachwyca mnie niezmiennie od roku pańskiego 2005. Ostatnio achy i ochy nad "Aleją Niepodległości" i oczekiwanie na kupno "Trocin".


FILM
Jeśli chodzi o film, nie chce mi się pisać, prawdę mówiąc, więc odsyłam do mojego profilu na filmwebie. (ble ble ble dobre były: "Debiutanci", "Musimy porozmawiać o Kevinie", "W ciemności", "Róża", "Oslo, 31 sierpnia", "Synekdocha, Nowy Jork").


Analizy i wspomnienia posylwestrowe jako formę pożegnania z rokiem mijającym wraz z publikowaniem zdjęć odpuszczam. Dziękuję wszystkim za nieuwagę i zapraszam do polemiki.

6 komentarzy:

  1. Większość pozycji z Twojego zestawienia się pokrywa, dlatego wychodzę z propozycją, żebyśmy były spokrewnione.

    FRAJER ZAWSZE JEST WINIEN SOBIE SAM!

    OdpowiedzUsuń
  2. "Trociny" są najlepszą książką Vargi, jednocześnie mając cały czas wszystkie najlepsze cechy jego stylu. poszpanuję nieco - nawet autograf mam na swoim egzemplarzu!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jak to wspaniale usłyszeć, że "Trociny" są jeszcze lepsze niż wszystko, co czytałam poza tym: już wiem, co robię w weekend!

      Spóźniłam się na spotkanie z nim w Kawiarni Literackiej na Off-ie ("o, to już koniec?), potem co prawda nadrobiłam podwójnie na Targach Książki i Conrad Festival, ale i tak straszniestrasznie żałuję.

      Usuń
    2. ja byłem na spotkaniu z nim w poznańskiej Meskalinie, na Offie w sumie nie za bardzo chciało mi się o takiej porze pojawiać na festiwalowym terenie. czytujesz jego felietony w czwartkowej Wyborczej?

      Usuń
    3. Zdecydowanie za rzadko. Ratunek dla siebie widzę jedynie w przeczytaniu "Polski mistrzem Polski". Dobrze, że nie było jednak tego końca świata, to zdążę to zrobić. :)

      Usuń
    4. o, słuszna decyzja, chociaż nie wiem, komu bardziej zależało na wydaniu tej książki - Vardze czy Agorze ;)

      Usuń