czwartek, 2 listopada 2017

padaka listopadowa

Dzień ustawowo wolny od pracy w środku tygodnia to swego rodzaju fanaberia. Człowiek jak zawsze cieszy się na choć mikrą chwilę wytchnienia i naplanuje sobie moc konstruktywnych czynności na czele z nauką ekonomiki i analizą kryteriów wyboru konkretnej formy działalności prawno-organizacyjnej przedsiębiorstwa (specjalnie napisałam tak długo, żeby brzmiało mądrzej), a wychodzi jak zawsze. Czyli najpierw obijam się po wirtuozersku oglądając serial "Mindhunter" i przeglądając zaległości na Instagramie (kluczowe), a potem wpadam w ciąg jeszcze mniej logicznych decyzji podejmowanych w pozie leżącej w barłogu. Zapisuję się na bezpłatny kurs teorii muzycznych w związku z przypomnieniem sobie o mojej zalegającej karierze DJ-ki, odgrzebuję stare podręczniki do nauki języka migowego, a potem tworzę ranking ciekawych nagrobków na krakowskich cmentarzach. Dopiero późnym wieczorem przychodzi czas na właściwe zadania, wyznaczonych na dzisiejszy dzień, który wydaje mi się sobotą i jak zwykle podane zostają w zestawie z paniką, histerią i wyrzutami sumienia. Znowu sanatorium wygrało nad obowiązkowością, a wszystkie obietnice nijak miały się do rzeczywistości. Mówcie co chcecie, ale prokrastynacja to choroba cywilizacyjna i mam nadzieję, że się kiedyś z niej ocknę, bo rok mija a: 
- moje postanowienia z początku roku leżą i kwiczą
- moje obowiązki bieżące też leżą i kwiczą
- moje życie tym bardziej leży i kwiczy.

Na koniec w ramach jeszcze bardziej negatywnego akcentu wymowny nagrobek Zbigniewa Wodeckiego z Rakowic

i depresyjne westchnienie dekadencko-końcoworoczne: eeech!