sobota, 30 lipca 2011

zimne dziady lipcopady

Czasem słońce, czasem deszcz, jak mówi stare (i słabe) bollywódzkie powiedzenie; w Polsce zaś zwykle deszcze bywają niespokojne i targają sad, a potężna wichura łamie duże drzewa. Równie znaną prawdą jest to, że gdy pada, dzieci się skitują i idź pan w chuj.

Od kiedy znalazłam koniec Internetów i stałam się zwykłym śmiertelnikiem pozbawionym sensu żywota, wykonywanie standardowych czynności idzie mi równie bez sensu: jedzenie, picie, myślenie, szukanie nieprzygód nie wróży za dobrze, choć piękną mamy jesień tego lata, doprawdy malowniczą. Każdy nadchodzący dzień sam w sobie jest doskonałą okazją do manifestowania pogardy, a wakacje, fejsbuk, google+ i moje miasto rodzinne przypominają mi, że wszystko chuj. Czy i tą jesień ktoś przewidział, bo staniała wódka?
Me gusta.

sobota, 23 lipca 2011

A teraz majestatycznie zwlekam się sprzed telewizora, zszokowana jeszcze wypowiedzią nowych złotych ust Polski, niejakiego Mroza, że Ville Valo to taki jakby trochę Nick Cave i co się okazuje. Amy Winehouse nie żyje. Pośród wielu szyderczych rzeczy, które chciałabym napisać w oczekiwaniu na wielki hałas wokół, przychodzi mi do głowy tylko bezduszna pretensja, że liczyłam na nową płytę i placki ziemniaczane dzisiaj na obiad. Jestem zła.
Chociaż:
 mam kompletnego hyzia na punkcie elektro,
słucham dapstepów mimo iż nie wypada,
płakałam nad nieobecnością na koncercie Sufjana Stevensa,
a wczoraj celebrowałam Międzynarodowy Dzień Bona Ivera,

to jednak uznaję tylko jednego guru: Allah jest wielki, a Chilly Gonzales jest jego prorokiem. Poważnie. Wiem także, że gdyby Nietzsche zajmował się muzyką, na pewno to właśnie on zostałby wynalazcą syntezatora. Amen.

czwartek, 21 lipca 2011

z deka dentyzm

Życie pełne niespodzianek zdecydowanie sprawia mi największą niespodziankę. Jeszcze wczoraj w nocy byłam przekonana o samoistnym nadejściu końca świata podczas nocnej burzy i monstrualnych egzystencjalnych bólów zębów, a tymczasem nieoczekiwanie odnalazłam samodzielnie koniec Internetu. Wierzę jedynie w to, że Internet, jak kij, ma dwa końce i jeszcze wszystko zdoła się unormować, bo nic nie jest w porządku, everybody hurts, gdy nie ma już w co klikać. Patologia! Teraz jestem jedynie smutnym przeciętnym śmiertelnikiem, który płacze nad zagrożeniem powodzi, ogląda powtórki seriali, szykuje się do bycia bezrobotnym i odczuwa głód.


Viva la revolution! DIY.

wtorek, 19 lipca 2011