niedziela, 30 grudnia 2012

coraz dalej święta

Upływ czasu w domowej poświątecznej atmosferze przypomina wytworzenie swego rodzaju bezczasu bez konstruktywnych zajęć poza liczeniem kalorii - telewizja wraz z powtórkami seriali, takbardzo emocjonującymi teleturniejami, trudne sprawy w pakiecie kilku odcinków naraz, czytanie książek nocami, rundka po lumpeksach, aerobik do Viva Polska, spotkania z ludźmi po latach, coroczne wietrzenie swoich luźnych zapisków reprezentujących chude lata umysłu, uświadamiające przy okazji zanikanie parcia na bycie twurcom dzieua rzycia (nowatorskie zestawy słów dramatycznych, epickich, lirycznych jednocześnie w przekonaniu o przekraczaniu dotychczas znanych limitów). Wszystko to oczywiście podane jest w zamaskowanej ironicznej otoczce małomiasteczkowości, z dala od wielkich ośrodków, z którymi kontaktuję się za pomocą telepatii i facebooka, gdzie napływają informacje o rzeczach, którym nie dowierzam. Między zmasowanymi relacjami po obejrzeniu "Hobbita", sporo osób publikuje podsumowanie płytowe roku mijającego, gdzieniegdzie przenikają reklamy różnych sylwestrów w klubach z przemycanym podstępnie pytaniem 'a co z sylwestrem?', w sklepach tanieją sowietskoje szampanskoje obowiązkowo, a ja wracam do poszerzania horyzontów myślowych, bo spacja przy laptopie mi się zepsuła. (Podejrzewam, że ma to związek z ciągłym naciskaniem jej przy moich autorskich świątecznych DJ-setach.)

wtorek, 25 grudnia 2012

DANGER DANGER HEJT VOLTAGE

Elo. Głupio tak o świętach, skoro jest to na tyle wtórny temat, że niemal wszystko, co można było o tym powiedzieć, już zostało powiedziane na wiele możliwie różnych sposobów powtarzane, odgrzewane, aż do niesmaku i końcowych mdłości. Mimo to każdy odczuwa potrzebę dodania trzech groszy, dolania oliwy do ognia i solidarnego dzielenia frustracji, ja też, szczególnie, że nie pisałam nic o końcu świata, to muszę sobie odbić. Mea grafomańska culpa.

Marazm! Świąteczna atmosfera to coś o poziom wyżej niż niedziela z rosołem i familiadą, bo bez kaca wyzwala dodatkowo jakieś deprechy bez rodowodu, przez które zapomina się nawet o tym, że jest poniedziałek i że kończy się kolejny rok, który przyniósł znowu tylko gówno. Boże Narodzenie to zawsze czas, gdy czuje się chujowo: najpierw podczas sprzątania, gotowania, kupowania, oglądania porad w telewizji śniadaniowej, następnie podczas odczytywania rymowanych życzeń częstochowskich i przerabiania przekopiowanych statusów znajomych zawsze na pełnej pogardzie, poprzez klepanie tych samych życzeń do rodziny dalszej i najdalszej, jedzenie do oporu wigilijnych potraw, powtórki seriali i ambitne rozmowy o sąsiadach, studiach, znowu o gotowaniu potraw i analizowaniu statystyk dotyczących świąt, a skończywszy na wizycie na pogotowiu z niestrawnościami czy dopychaniu jedzeniem w formie bicia rekordu.

Marazm! Wszystko wokół jest powtarzaną z roku na rok mało fantazyjną i zabawną historią bez morału, podczas gdy chciałoby się fajerwerków, fleszów, piękna, ciepła, confetti i nawet banalnej magii, chociaż nikt tak naprawdę nie jest w stanie powiedzieć, co się pod tym pojęciem kryje. Z roku na rok składamy sobie te same życzenia, jeździmy w te same miejsca, kłócimy się o to samo, a odtwarzanie z pietyzmem tych samych czynności przypomina niekończącego się tasiemca i płynne przechodzenie do następnej sceny. I chociaż można powiedzieć to również w perspektywie rutyny dnia codziennego, dożylnie odczuwane jest to w święta, gdy uwidacznia się niewypełniony obowiązkami zbytek czasu indukujący wintertime sadness ze smutnymi książkami, piosenkami, refleksjami i wnioskami. Warto dodać też, że nie dostałam pod choinkę wymarzonego Beach Cruisera ani nowego laptopa, cioteczki i wujaszki znowu nagabywały o jakieś wesele, a ja nie przedstawiłam im nawet swojego chłopaka, pierogi zostały zjedzone, kości rzucone, nie-pokój za-siany, a pokój za-ciasny.

Na koniec rady: słuchajcie Old Time Radio, odsuwajcie laptop ze stołu podczas wigilii, żeby nie pochlapać go barszczykiem, nie zabijajcie karpia, dodawajcie zdjęcia z wakacji, WALCZCIE Z MARAZMEM.

czwartek, 20 grudnia 2012

faktoid: w piątek ziemia spłonie

Koniec świata już jutro, ludzie chuje skrzętnie przygotowują takiezabawne błyskotliwe opisy z tej okazji
(- czy to już?
- mam dość statusów o końcu świata!
- ostentacyjnie nie zamieszczam statusu o końcu świata.
- bum!
- friday friday friday fun fun fun
- jebać koniec świata!),
szafiarki prezentują stylizacje inspirowane cywilizacją Majów, blogerzy (Piecyk, wiesz, że to o Tobie!) jebią jakieś farmazony z lokowaniem produktu, zapobiegliwi gromadzą zapasy w piwnicach, słoiki jadą do domów i w ogóle jest zamieszanie, jak to w czwartek, gdy do hipermarketów wchodzą nowe gazetki promocyjne. Ja tymczasem rozliczam się sentymentalnie ze światem w procesie marnienia i więdnięcia, w ramach czego prawdopodobnie założę nowego bloga z prawdziwymi babskimi zwierzeniami i naprawdę głębokimi autentycznymi refleksjami, na przykład:

Koniec świata już jutro, cmentarz chaos apokalipsa i rozpierdol, który nigdy i nigdzie nie ustanie, bo to wymysł, farsa. A nawet jak nadejdzie, to bydlęta tego nie zauważą. SO DEEP słowa epilog, dziękuję.

wtorek, 18 grudnia 2012

przeczytałam na pudelku, że maciej musiał pisze książkę

Nadchodzi monolog. Jak wieczorem siadam przed komputerem zamiast uprawiać dżoging, fitness czy pić grzane wino z aromatycznymi goździkami i słodkimi pomarańczami i na domiar złego wyzuta jestem kreatywności, to jak mogę normalnie funkcjonować i kreować swoją blogową markę w Internetach? Spędziłam niby mega pozytywny lajfstajlowy dzień, w czasie którego wyraziłam wielokrotnie siebie za pomocą stylu ubrań, makijażu i opowieści sprzedanych koleżankom, ale pewnie nie słuchały, wybrałam odpowiednio ambitną książkę do czytania w autobusie, żeby pasażerowie uznali mnie za intelektualistkę, popatrzyłam smętnie w okno z feerią głębokich myśli i werterowskim westchnieniem ach. Jednocześnie odsiedziałam kilka godzin na zajęciach, byłam w nowym Lidlu przy AWF, gdzie kupiłam jogurt z datą ważności już na nowy rok 2013, wyobrażacie sobie i teraz repostuję ładne obrazki z chamskimi podpisami, a na fejsie dostaję jeszcze masę lajków za komentarze, czyli że jestem śmieszna i bawię tłumy. Kurewsko zabawny dzień na pełnym spontanie, który dedykuję wszystkim miłośnikom trendowym fanatykom metafor i prokrastynacji. 

tęga rozkminka, po prostu

Miało być optymistycznie w ramach projektu idealizowania siebie i rzeczywistości realizowanego z funduszy Unii Europejskiej, trochę w opozycji do powszechnych końcoworocznych nastrojów apatii i uwypuklonego niechcemisię, ale najwyraźniej niektórym (czytaj: MI) niedane jest być wesołym Jasiem o zawsze happy sercu. Pracuję, co prawda, nad optymistycznym podejściem do świata przylepiając idealny smajl na twarz i daję się ponieść od czasu do czasu zanikom mojej melanchujni z klasą, ale zawsze jest to szarpane i ustępuje miejsca continous malkontenctwu. Nie potrafię się oprzeć, hejt rodzi się mimowolnie, jakby bezwarunkowo, na przykład ostatnio: gdy w tramwaju tłum w beretach napiera na mnie z torbami patrząc się spod byka, samochód mnie spektakularnie obryzga, małolaty puszczają polskie rapy ze swoich komóreczek, nie mogę połączyć się z Internetem w telefonie, słyszę zapętlające się świąteczne hity z dzwoneczkami albo zawsze ambitne nieschematyczne rozmowy przez telefon w autobusach, wszędzie mówią o nadchodzącym Bożym Narodzeniu i kupowanych prezentach zawsze niespodziankach, ludzie sypią swoje pseudomądre emocjonalne ekshibicjonizmy, znajomi wklejają na fejsbuka motta Paulo Coelho i mało śmieszne obrazki z gimbokwejka i jeszcze dostają za to masę lajków i serduszek, a blogerzy tworzą swoje wyjątkowe niespotykane i jedyne w swoim rodzaju podsumowania roku nieposiadającego konkretnego motywu, a to jeszcze nie wszystko!

< dygresja>
Wczoraj uświadomiłam sobie też, że wkurzający jest również Opener - bo czemu niby nie? Nie jarają mnie zapowiadane dotychczas headlinery, jestem za stara pewnie i nie znam się na dobrej muzyce, a na samą myśl o wydaniu w tym roku 550 zł (! ! !) na karnet upewniam się w fakcie, że raczej reprezentuję bjedę, której nie stać na Babie Doły w lipcu, peszek. Swoją drogą, Alter Alt pojechał też z koncertem The XX (również nie na moją kieszeń, bo za 150 zł to mogę sobie obskoczyć Taurona albo Offa), ale który już obszedł się szerokim echem i nie mogę o nim słuchać.
< /dygresja >

Niedobrze jest nienawidzić, podobno niezdrowo, mówią mądrzy ludzie i wszystkowiedzący psychologowie, ale przecież dopiero, jak określi się, kogo lub czego się nienawidzi, można stwierdzić, czy to dobrze czy źle, prawda? Ciężko w dzisiejszych forgery czasach być dobrym hejterem, podobnie jak ciężko być dobrym dresem, dobrym pisarzem i dobrym człowiekiem pewnie też niezałatwo. Zazwyczaj ilość przedkłada się nad jakość, a cynizmy przeplatają się mimowolnie z babskimi banalnymi sentymentami, przed którymi uciekam w hipokrytycznej pseudomasce kpiarstwa nihilizmu sarkazmu pogardy nienawiści złośliwości i jakoś to leci, samopas. Warto jednak pamiętać, że choć świat nie wierzy łzom, to hejterzy też czasami płaczą, a gdyby nie byli tak zblazowani, robiliby to częściej, podobnie jak pisaliby notatki z prawdziwą siłą rażenia. Ta też mogłaby być prawdziwym bangerem, ale nie umiem formuować błyskotliwych morałów, bo i po co?

Zapraszam do komentowania, to jest hejtowania w imię kodeksu Hammurabiego - oko za oko, hejt za hejt.

poniedziałek, 17 grudnia 2012

ble ble ble

Ostatnie dni grudnia biegną jakby bardziej leniwie, niezauważenie, a każdy, także ja, marzy przede wszystkim krótkoterminowo: o weekendzie, choć ledwo się skończył, by jak najszybciej skończyć zajęcia, nim się jeszcze dobrze nie zaczną, rzucić wszystko w pizdu, wyjść w miasto, zlać się w mniej lub bardziej szarym tłumie i klepać powtarzalne teksty na mniej lub bardziej poważne tematy w bezkarnie przewijającym się człowieczym badziewnym braku indywidualności i pijackiej beztrosce. Wydaje się, że w związku z końcówką roku, kiedy to ludziom odjebuje od dobrobytu, można po prostu więcej i w żadnym wypadku nikomu nie będzie przeszkadzać propagowanie banalnych haseł w stylu jingle bells oraz oczekiwanie samospadającej z nieba rewolucji jako wyniku nielogicznej ludzkiej naiwności, że w ciągu tych ostatnich dni stanie się coś znaczącego i fantastycznego, bo nikt tego najzwyczajniej w świecie nie zauważy, pochłonięty swoimi arcyważnymi sprawami pt: naśladowanie celebrowania atmosfery Bożego Narodzenia by przypominało to z katalogu Avonu czy romantycznej sesji Anji Rubik, lansowanie przepisów na wyszukane własnoręcznie wykonane dania, zajmowanie kolejki w Tesco, kupowanie żywego karpia na zapas, układanie w głowie kolejnego podsumowania roku, życzeń na wigilię czy wyrzeczeń na czas adwentu.
Mimo iż miasto wygląda jak zaawansowana hybryda kilku pór roku za wyjątkiem zimy oczywiście, to daje się bezbłędnie odczuć klimat końca roku, tak charakterystyczny w swojej pseudodekadencji i pseudonostalgii, podczas gdy ja stale babram się w odtwórcznym narzekaniu na wszystko dookoła i smutkowaniu między wersami, drinkami, płytami spływającymi na mój dysk. Dzień jak co dzień.

czwartek, 13 grudnia 2012

kurwa, sentymentalnie jakoś!

Wczoraj Toro Y Moi wypuścił wideo do piosenki "So many details", które wprowadza mnie w klimat kalifornijskiego lata w Katowicach, palm, drinków z ananasem na plażach jak ze słonecznego patrolu, noszenia ray banów cały dzień, opalania się na leżakach, jedzenia arbuzów, nadużywania instagramowanych zdjęć z przylansowanymi znajomymi i pozwala zapomnieć o apatycznej zimie za oknem. Zapętlam utwór jako indiański rytualny taniec zwiastujący chociażwiosnę, szczególnie dziś po ogłoszeniu pierwszych artystów Tauron Nowa Muzyka (jaramsięstrasznie!). Tęskno mi za patologicznym Ślunskiem i za festiwalami, niech już będzie sierpień.


środa, 5 grudnia 2012

eutanazja & eksterminacja

Przez ludzi wokół na co dzień nurzam się, a nawet topię w odmętach bzdetów, truizmów i wątków w rodzaju "choć powinnam pracować, to NIC mi się nie chce. Mi też się nie chce. Jest zimno, więc nic mi się nie chce. Też tak mam! Nic mi się nie chce, bo nic mi się nie chce. No, strasznie strasznie! Ty też tak masz?". Kurwa.
Dzisiaj wieje mamutami i jednią prabytu. Na dobrą sprawę to nie cierpię całej galaktyki i mam nadzieję, że nie ma innego życia poza Ziemią, bo miałabym większy zapierdol przy nienawidzeniu. Dziękuję!

wtorek, 4 grudnia 2012

srogo hejterska notka (jakby ktoś nie zauważył)

Gdyby nie niezastąpione bystrzaki z fejsa w życiu bym nie dostrzegła, że w Krakówku spadł śnieg i czasami nawet go dosypie. No, jest zimno, jakby ktoś nie zauważył jeszcze, jest depresyjnie, jakby ktoś nie odczuł do tej pory i można nawet wypierdolić się na lodzie, jakby ktoś chciał. Opadają emocje, siły życiowe, przybliżając mnie niechybnie najpierw do apatii, a następnie do stanu narkoleptycznego letargu, śpiączki, a może całkiem modnej obojętności, gdy naprawdę wszystko chuj. Wstać żreć pić spać. Nic nie zaskoczy Agaty - ani śnieg, ani nowa siatka połączeń, kolokwia, podwyżki cen biletów, ani nawet koniec świata, którego mroczna gęsta atmosfera roztacza się dyskretnie nad miastem, a której inni nie widzą, przeżywając nadal swoje nudne dni, gubiąc się w kolejnych problemach białych ludzi i czekając standardowo na Boże Narodzenie. Nihil novi. Ja niezmiennie opowiadam historie, które nikogo nie obchodzą, słucham muzyki, której nikt nie zna i trwonię czas, którego nikt nie ma, ale poza tym odliczam. 16 dni. Wierzę w Ciebie, meteorze!