czwartek, 21 lutego 2013

who will survive in america

Dzisiaj święto języka ojczystego. Przyznam, że cały ten dzień jest w ogóle jakoś ironicznie wyjęty z kontekstu, nie tylko ze względu na intensywną pogardę polskich znaków ze strony polskich niezastąpionych internautów podczas publikowania statusów na fb czy pogodę pod psem. Od rana nie mam ochoty na słuchanie niczego poza dream popem i to chyba jakaś jednostka chorobowa pod tytułem F32 - epizod zapętlenia Beach House umiarkowany, skandaliczne krótkotrwałe osłabienie, które próbuję zlikwidować gotując leczniczy obiad trzy godziny tylko po to, by go nie zjeść, po czym jadę na zajęcia na uczelnię i decyduję się na nie po prostu nie iść, po części dlatego, że wykładowca powiedział mi, że choć sam ma chwilową depresję, to ja wyglądam jakbym miała kaca. Taka sytuacja. W autobusie powrotnym do domu wybieram miejsce przy oknie, co daje mi możliwość obserwowania dzieci idących topić marzannę i wielu obliczy Michała Rusinka z plakatów Gazety Wyborczej, które wprawiają mnie w konsternację i wstyd z powodu święta języka ojczystego, gdy internauci nie używają polskich znaków. W tak zwanym międzyczasie następuje kontrola biletów - pan z terminalem nie prosi o PIN, ale jedynie o kartę MPK. Kątem oka zauważam nadruk na jego spodniach w postaci walecznego tygrysa, prawie takiego samego jak z chińskich malowideł, ale nie jestem w stanie kontemplować dłużej ze względu na postać geeka, który dosiadł się na siedzenie obok i miętosi ostentacyjnie swój portfel Lacoste, żeby mi zaimponować, a co więcej wyciąga nawet 50zł i myśli, że na to polecę. Akurat! Mijając przystanek Stradom przychodzą do mnie symultanicznie smutne refleksje: raz, że nie kupiłam wody mineralnej, a dwa, że na tym przystanku, koło drzewa wszystkim najlepiej się rzyga i chyba warto się tam pokazywać z własnymi wymiocinami. Kazimierz to taka mała Łódź, myślę. Dalsza część dnia schodzi mi na oddawaniu się asocjacjom jak bezwolna szmata i czas jakoś zlatuje.

Końcowa refleksja jest taka, że już zanim wstałam, wiedziałam, że będzie to dzisiejsza najgorsza decyzja, ale nie da się uciec przed przeznaczeniem. Teraz chcę odpocząć, dalej srać na społeczeństwo i z łezką w oku wizualizować sobie ostatniego gadającego borsuka.

1 komentarz:

  1. Okolicę od razu skojarzyłem sobie trochę z sąsiedztwem placu Pigalle w Paryżu, między stacjami metra Blanche a Anvers. W sumie takie sytuacje mogłoby tłumaczyć, czemu francuzi tak sobie Was właśnie upodobali (chociaż konsulat też swoje robi :))

    OdpowiedzUsuń