poniedziałek, 4 stycznia 2016

Początek roku to i dla mnie czas wybitnej intensyfikacji wymyślania coraz to nowych, ale jednocześnie relatywnie możliwych do zrealizowania postanowień noworocznych, które próbują wymusić na mnie bliscy (zrób sobie w końcu prawo jazdy) lub które stawiam sobie ja. Oczywiście nowa ja, ta ambitna i poważna (czas najwyższy na nową dziarkę, muszę jechać na przynajmniej jeden festiwal zagraniczny, ale też zdam egzamin z TOEFL).

W sumie to nie czuję tego, że czas mija, podobnie jak nie czułam potrzeby świętowania w sylwestra, a mimo to wybrałam się do Berlina i wczoraj po 5 dniach z niego wróciłam w stanie deprywacji snu i lekkiego sentymentalnego smuteczku z narastającą potrzebą bawki asap. 

Było minęło, teraz jest już 2016 i siedzę w pracy, wszyscy mówią w kółko "witam w nowym roku", rzeka zamarzła, w autobusach grzeją, a Pitchfork zaczął publikować na nowo recenzje płyt po długiej przerwie. Podczas mojej nieobecności w sieci na szczęście nie pojawiły się żadne nowe albumy, bo i tak bez nich mam spore zaległości, a biorąc pod uwagę wszystkie moje ambitne postanowienia to mam jeszcze większe zaległości niż myślę. 

Ale pewne rzeczy się u mnie na szczęście nie zmieniają i mam na myśli to:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz