piątek, 25 kwietnia 2014

wielkanoc paranoją podszyta

Wyjazdy do mieszkania rodzinnego z okazji jakichś świąt to jak wchodzenie z własnej woli do paszczy lwa. Gdy skończą się już podszyte tęsknotą uściski, emocje i podniecenie opadną, to dość szybko i nagle okazuje się, że trzeba szybciutko umyć okna dla Jezusa i postać w kolejce w osiedlowym Tesco, gdzie dość łatwo o zadumę i ćwiczenie buddyjskiej cierpliwości. W końcu Wielkanoc czasem refleksji, trwania i wybaczania wszystkim chujewom ich win, nawet tym, którzy zabierają ci sprzed nosa ostatnią muffinkę do święconki.
Same przygotowania do świąt to tylko preludium do ich kolejnych etapów, z których najgorszym są objazdowe wizyty u bliższej i dalszej rodziny, która obchodzi mnie tyle, co zeszłoroczny śnieg. Co pół roku, gdy wpada się do krewnych na elegancki obiad czy tradycyjną świąteczną biesiadę, należy mieć gotowe odpowiedzi na pytania o studiach i planach na przyszłość, najlepiej zapisane na kartce lub w telefonie, by w razie demencji móc do nich zajrzeć. W cenie są też wątki zastępcze, skutecznie odwracające od tego tematu uwagę lub spontaniczna deklaracja picia wódeczki z wujkami - wtedy jakoś zakłada się, że lepiej zostawić pijanego w spokoju. Niestety, moje wcześniej przygotowane elaboraty się w tym roku na nic nie przydały, bo tematami przewodnimi była oczywiście kanonizacja papieża, polityka kościoła i kraju, a także wątek, który zdeklasował wszystkie poprzednie - planowany ślub i wesele mojego kuzyna.

Wiem, że z miłości się nie żartuje i to taki poważny temat, ale nie mogę się powstrzymać. W sumie wiadomo na razie tylko tyle, że mój kuzyn znalazł sobie dziewczynę i podobno wyrwał ją na swoje nowe BMW w dyskotece, ale rodzina dopowiada już resztę, bo przecież zawczasu trzeba wszystko zaplanować, salę zamówić dwa lata, ustalić świadków (oby nie ja), datę, a w wypadku moich podstarzałych ciotek kupić odpowiednio wcześniej kilka kreacji na zmianę... Bo jakby ktoś nie wiedział, fakt, że ktoś bierze ślub i zakłada rodzinę, to jest najlepsza wiadomość pod słońcem i nic nie może się z nią równać - praca, kariera, forsa, nowy level w Diablo czy promocja w ciucholandzie. Proste, wszyscy w czasach kryzysu cieszą się jak myszy do sera i chyba tylko ja nie wiem, o co w tym wszystkim chodzi. Dodatkowo mój mindfuck powiększa traumatyczny program "Chłopaki do wzięcia", który miałam nieprzyjemność przypadkiem zobaczyć podczas świąt i który polecam wszystkim z racji posiadanego człowieczeństwa - wzrusza, bawi, uczy i zmusza do egzystencjalnych pytań, takich jak: co to kurwa jest?, czy to dzieje się naprawdę?, dlaczego ja?

Dobrze, że święta wraz ze wszystkimi sałatkami, plackami, wódkami, kiedyś się kończą, zostawiając za sobą jedynie smutne postanowienia o odchudzaniu i zdjęcia zza stołu. Dzięki temu łatwiej spojrzeć w pełną nadziei przyszłość, symbolizowaną przez nadchodzącą majówkę. Warto żyć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz